Mamy XXI wiek, a moim sposobem na relaks jest… przędzenie

Idę o zakład, że gdybym zapytała cię, z czym kojarzy ci się kołowrotek, odpowiedziałabyś, że z bajką o Śpiącej Królewnie.
Ewentualnie, że z kołem gospodyń wiejskich, skansenem albo jakąś aktywnością, która mogłaby być bliska sercu twojej babci albo prababci.
A tymczasem przędzenie może być świetnym zajęciem również dla nowoczesnej kobiety w XXI wieku!
Pomaga się zrelaksować.
Pozwala poukładać myśli.
Zajmuje dłonie pożyteczną pracą.
Ha! Zaskoczona?
Ja też byłam. Podczas rozmowy z Luizą Krolczuk, którą poznałam dzięki jej profilowi na Instagramie, z każdą chwilą coraz szerzej otwierałam oczy.
Luiza wyciągnęła przędzenie z czeluści historii i za pomocą organizowanych przez siebie warsztatów przekonuje, że kołowrotek da się lubić. Ba – kochać!
Chcesz się przekonać, czy to miłość dla ciebie? Czytaj dalej!
Nasze dłonie potrzebują przędzenia bardziej niż social mediów
Kasia Laskowska: Tematem naszej rozmowy będzie pani miłość do przędzenia, ale chciałabym zacząć od czegoś innego. Swego czasu prowadziła Pani blog wnętrzarski i muszę Pani zadać jedno, trochę kontrowersyjne pytanie: jakie są największe koszmarki aranżacyjne, jakie obserwuje Pani w polskich domach? Oczywiście – wiadomo, że wszystko jest rzeczą gustu, o którym nie powinno się dyskutować, ale w sztuce aranżacji wnętrz z pewnością istnieją jakieś kanony i zasady. Jak najczęściej je łamiemy?
Luiza Krolczuk: Najbardziej drażni mnie upychanie w jednym projekcie wszystkiego. Klasycznym przykładem są projekty małych łazienek, w których wykorzystuje się trzy lub cztery rodzaje glazury. Wzdrygam się na samą myśl o tym!
Nie lubię też traktowania domu jako wymuskanego sztucznego wytworu. Nie jestem w stanie zrozumieć ludzi, którzy nie akceptują zarysowania na drewnianej podłodze, a na ścianach chcą mieć nieskalane gładzie. Dom to miejsce do życia, nie sposób na dowalenie znajomym czy udowodnienie sobie samemu, jaką się ma wartość.
Ależ czuję się usprawiedliwiona. W moim domu zdecydowanie więcej się mieszka niż sprząta, dlatego na widok nieskazitelnych instagramowych wnętrz zawsze robi mi się trochę przykro i wstyd…
Zupełnie niepotrzebnie, bo dom to miejsce bezpieczne, do przytulenia.
A wracając do Pani pytania – bardzo mało wiemy też o oświetleniu, które kreuje przestrzeń. Mnie na przykład przeraża niebieskie światło w oknach mieszkań.
Zgadza się. Ja wprawdzie nie znam się na stylizowaniu przestrzeni za pomocą światła, ale na pewno nawet podświadomie lepiej czuję się w pomieszczeniach, w których to światło jakoś gra. Stojące lampy, lampki nocne, świece… A nie że mamy jeden żyrandol, który jak reflektor oświetla wszystko i koniec.
Dokładnie.
OK, zaspokoiłam moją ciekawość, więc możemy przejść do tematu głównego. Co takiego ma w sobie kołowrotek i samo przędzenie, że się Pani tym zainteresowała?
Kołowrotek to moje dzieciństwo. Gdy byłam mała, w Polsce panował kryzys. Ludzie radzili sobie, jak mogli, żeby mieć cokolwiek, ponad przeciętną.
Moi rodzice, niewiele po trzydziestce, postanowili hodować owce. Mama stwierdziła, że mogłaby prząść wełnę, tak jak przędła ją jej mama, czyli moja babcia. W okresie wczesnej podstawówki zasypiałam przy dźwięku kołowrotka.
Dwa lata temu poszłam na warsztaty toczenia na kole garncarskim. Pomyślałam wtedy, że tak jak ceramika, domowe pieczenie chleba czy stolarstwo, przędzenie zasługuje na reanimację. Nasze dłonie tego potrzebują.
W jakim sensie?
Przędzenie to kontakt z naturalnym surowcem. Palce dotykają wełny. Myślę, że nasze palce chcą tej drobnej pracy, dlatego tak ochoczo suwamy nimi po ekranach telefonów. Tyle że wtedy karmimy głowę śmieciami.
Szukamy podświadomie odprężenia i bombardujemy się nieprzefiltrowaną mieszanką dowcipu, sensacji, przemocy, erotyki, muzyki, polityki, złości – niech każdy dorzuci to, co mu się wyświetla na osi.
Mówimy: siedzę bezmyślnie. A głowa przecież chłonie.
Coś w tym jest. Niby się odprężamy, ale mało w tym wartości. Dodatkowo – można się tym nieźle zmęczyć.
Tak jest. Przy kołowrotku pracujemy tymi samymi palcami, którymi scrollujemy, ale zamiast strumienia opublikowanych treści przesuwa się pasmo wełny w naturalnym kolorze.
Nie męczy to oczu. Zostajemy ze swoimi myślami, a czasami nawet i bez tych myśli. Patrzymy tylko na pasmo i nić. Odpoczywamy.
Wstajemy i po tym odpoczynku zostaje nam wełna, z której możemy zrobić czapkę. Gdy odkładamy telefon, nie zostaje nam nic.
Bardzo ładne porównanie. I zachęcające. Czyli uznała Pani, że warto wskrzesić przędzenie?
Tak. Ja przędę codziennie. Ta czynność działa na mnie kojąco. Chciałam, żeby inni też to dostrzegli, więc pojawił się pomysł na warsztaty. Zrealizowałam go w ciągu paru tygodni.
WOW! Całkiem sama?
Nie udałoby się to bez udziału i pomocy mojej Mamy. Oparłam się na wszystkim, czego mnie nauczyła. Wspólnie prowadziłyśmy warsztaty aż do końca kwietnia 2023 roku. To był dla niej powrót do czynnego życia.
W wieku ponad siedemdziesięciu lat czuła się potrzebna, dzieliła się wiedzą, spędzała czas ze świetnymi osobami, bo tylko takie przychodziły na nasze warsztaty. To było również nasze pożegnanie. Mama zmarła niespodziewanie w sierpniu.
Bardzo mi przykro. Wspaniale, że kontynuuje Pani Wasze dzieło. Jakie ma Pani plany związane ze swoją marką na najbliższy czas?
Obecnie prowadzę warsztaty w Dworzec Kultura w Piasecznie. Znalazłam tam bardzo przytulne miejsce i bardzo przyjazną atmosferę. Chciałabym utrzymać regularne spotkania przy kołowrotku – w weekendy i w czwartkowe wieczory. Nie sięgam daleko w przyszłość, nie lubię tego. Wolę dbać o to, co tu i teraz.
Zgłaszają się do mnie osoby w każdym wieku. Nie ma reguły!
Przędzie Pani codziennie, ale to z pewnością niejedyne Pani zajęcie. Czym jeszcze się Pani zajmuje?
Warsztaty przędzenia na kołowrotku są elementem mojego życia zawodowego, źródłem zarobków.
Na co dzień pracuję jako tłumaczka języka włoskiego. Zajmuję się tłumaczeniami komercyjnymi i literackimi. Jestem członkinią Stowarzyszenia Tłumaczy Literatury.
O, miałybyśmy pewnie sporo wspólnych tematów, bo ja ukończyłam filologię włoską! Ale Włochy zostawimy najwyżej na inne spotkanie, bo chciałabym, żeby poopowiadała mi Pani jeszcze o przędzeniu. Czy udało się Pani zarazić tą pasją bliskich?
Moje córki próbowały już przędzenia, ale pozostawiam im wolny wybór. Nie przyspieszam, nie naciskam. Młodsza jest na razie zafascynowana szydełkiem, starsza woli pisać, a syn jest filmoznawcą.
Największą radość sprawia mi, gdy mogą iść własną drogą, popychane własnymi fascynacjami.
Ale widzę, że jednak dzieci mają w sobie artystyczne zacięcie. I spora w tym chyba Pani zasługa. U Pani mamy urządzanie wnętrz, pracę na kołowrotku… Wynika z tego, że nosi Pani w sobie wrażliwość na piękno.
Chyba rzeczywiście tkwiło to we mnie od zawsze. W mojej głowie zawsze było pełno pomysłów. Chłonę piękno i chcę je wyrażać tym, co robię.
Stąd najpewniej efekty w postaci urządzania wnętrz, którymi dzieliłam się w sposób publiczny na blogu. Kiedy pozwala mi na to czas, maluję, dziergam, uprawiam ogród kwiatowy.
Byłam dzieckiem, gdy nauczyłam się haftować i dziergać – tego nauczyła mnie mama. Miłość do haftu krzyżykowego wzmagała we mnie moja ciocia, siostra mojej mamy.
Robiłam dla siebie różne rzeczy na drutach. Zdarzało się, że koleżanki czekały, aż znudzi mi się jakaś sukienka czy sweter, żeby je ode mnie przejąć. Do dzisiaj dziergam różne rzeczy dla najbliższych, znajomych i przyjaciół.
Próbowała Pani wykorzystywać te umiejętności w pracy zawodowej?
Pierwsze lata mojej kariery spędziłam w branży odzieżowej. Jeździłam do Mediolanu, brałam udział w tworzeniu kolekcji prestiżowych polskich marek.
Jako tłumaczka języka włoskiego asystowałam w całym procesie powstawania kolekcji: od prezentacji rysunków przez projektantkę, poprzez opracowywanie szablonów przez konstruktorkę, przymiarki, zakup kolekcji uzupełniającej, aż po pokazy gotowej kolekcji.
Mam bogatą wiedzę o materiałach i umiem odróżniać splot od surowca.
Poda Pani jakiś przykład tej różnicy?
Oczywiście. Satyna to nie surowiec, a splot. Może być bawełniana, jedwabna lub poliestrowa.
Rozumiem… Czyli wszystkie Pani zainteresowania i doświadczenia się gdzieś łączą, stanowią spójną całość. W tej chwili na tapecie są warsztaty przędzenia. Kim są Pani klienci?
Tak naprawdę zapraszam na nie każdego, kto chce prząść.
Czy dojrzałe kobiety również są zainteresowane tego typu warsztatami?
Zgłaszają się do mnie osoby w każdym wieku: dwudziestolatki, trzydziestolatki, czterdziestolatki, pięćdziesięciolatki i sześćdziesięciolatki. Nie ma żadnej reguły.
Gościłam na warsztatach kobiety i mężczyzn. Pracowałam z kobietą, która była w trakcie terapii onkologicznej, z siostrą zakonną, z tkaczką, z małżeństwem, z dwójką młodych ludzi, którzy przyjechali ze swoją mamą w ramach prezentu na Dzień Matki…
Jakie są motywacje osób zapisujących się na Pani zajęcia?
Często przychodzą do mnie hodowczynie alpak, ponieważ chcą nauczyć się przerabiać runo, które pozyskują od swoich zwierząt. Pracuję z kobietami dziergającymi, które chcą same przygotowywać sobie włóczkę do pracy.
Niezapomniane były dla mnie zajęcia, w których uczestniczyła kobieta będąca z zawodu chirurgiem stomatologiem. Parę tygodni później powiedziała mi, że już sobie nie wyobraża życia bez przędzenia. Że kupiła wrzeciona, z którymi może chodzić prząść do parku.
Kobiety przepędzały przęślicami smutki i marzyły o zmianach na lepsze
Rzeczywiście – cała gama postaci i motywacji. Domyślam się, że jest to również dla Pani wielka motywacja. Wróćmy jeszcze na moment do tej wrażliwości na piękno. Zarówno w Pani projektach odzieżowych, jak i aranżacyjnych widać wyraźną inspirację minimalizmem, prostotą, naturą… Gdzie i w jaki sposób konkretnie szuka Pani inspiracji?
To, co robię, jest wyrazem tego, co mam w duszy. Dzisiaj wiem, że najważniejsza jest dla mnie łagodność, dlatego nie wyrażę sobą niczego krzykliwego.
Są też dwa kierunki podróży, które mnie inspirują. Co ciekawe, z jednej strony są to bardzo kontrastujące ze sobą miejsca, ale z drugiej – mocno do siebie podobne. Mam na myśli Włochy i Irlandię.
Dzisiaj jest ważna dla mnie przestrzeń i miejsca, w których ludzie nie depczą sobie po nogach.
To teraz porozmawiajmy o nieco bardziej przyziemnych sprawach. Albo – o konkretach. Czy przędzenie to trudna sztuka? Można się jej dziś nauczyć?
Przędzenie nie jest trudne, nie może być trudne. Jeszcze nie tak dawno przędły wszystkie kobiety, we wszystkich grupach społecznych. Jest sporo osób, które przędą również dzisiaj, w różnych krajach, na całym świecie.
No tak, nie może to więc wymagać jakichś wybitnych zdolności czy specjalistycznego wykształcenia. A jakie koszty niesie ze sobą to rzemiosło? Trzeba się zapisać na kurs, pewnie kupić materiały…
Nie jest to szczególnie drogie zajęcie. Weekendowy kurs u mnie kosztuje 480 zł, w podobnej cenie są organizowane kursy w kilku innych miejscach w Polsce.
Kilogram surowego runa alpaki kosztuje około 80-100 zł, a jego sprzędzenie zajmuje około 4 tygodni. Pracuję na surowym runie, prefabrykowane czesanki są bardzo drogie, a z mojego punktu widzenia odbierają co najmniej połowę przyjemności.
A kołowrotek? W ogóle da się go kupić w XXI wieku?
Zdziwi się Pani. Produkuje się je do dzisiaj – w Polsce i w innych krajach Europy, także na świecie.
Nowy kołowrotek kosztuje od około 3000 zł wzwyż. Ja pracuję na kołowrotkach przywróconych do życia, odkupionych z drugiej, trzeciej, a może i ósmej ręki.
Zazwyczaj takie kołowrotki wymagają naprawy. Jeżeli nie jest to skomplikowane, robię to sama. Taki kołowrotek z rynku wtórnego kosztuje 200-400 zł. Przydaje się jeszcze gręplownica, czyli przyrząd do czesania wełny, do przygotowania kądzieli.
O, właśnie! A co to takiego ta kądziel?
To jest ta chmurka, z której wyciąga się przędzę. [śmiech]
Koszt średniej wielkości gręplownicy to około 2000 zł, trudno jest znaleźć coś z drugiej ręki, ale zdarza się. Można też pracować tylko gręplami, które kosztują ok. 300 zł, ale praca nimi zajmuje więcej czasu.
Wspaniale, czyli da się nawet dzisiaj. To trochę taki powrót do przeszłości. A skoro o przeszłości mowa… Z kołowrotkiem wiąże się wiele fascynujących historii, baśni, legend. Obserwujemy go na starych obrazach i ilustracjach. Ma w sobie coś magicznego. Proszę opowiedzieć jedną historię związaną z kołowrotkiem i przędzeniem, którą mogłaby Pani nas zaczarować. A być może również zarazić pasją do tego rzemiosła.
Najbardziej lubię opowiadać na moich warsztatach o przęślicy, czyli pionowym elemencie, do którego podpina się kądziel.
7 stycznia w Europie Zachodniej i krajach anglosaskich świętuje się Dzień Przęślicy, ponieważ właśnie tego dnia prządki wracały do pracy po dwunastodniowej przerwie świątecznej.
Przęślice w różnych kulturach miały różne kształty i wymiary. W basenie Morza Śródziemnego były noszone na obrączce nasuwanej na palec, we wschodniej Polsce były zintegrowane z podkładką-deseczką wsuwaną pod siedzenie albo z taboretem. Najczęściej są elementem kołowrotka i mają formę ozdobnie toczonej pałki.
Swoim wyglądem przypominają do złudzenia czarodziejską różdżkę, dlatego że… to właśnie one zmieniały się w bajkach w czarodziejskie różdżki. Harry Potter wymachuje w rzeczywistości przęślicą zdjętą z kołowrotka!
Kobiety zbierały się przy kołowrotkach, tworząc kobiecy krąg. Na pewno rozmawiały wtedy o swoich problemach. Wierzę, że przęślicami przepędzały je i marzyły o zmianach na lepsze. Zamykam oczy i widzę, jak czarowały tymi różdżkami, odpędzając swoje codzienne smutki.
Naprawdę mnie Pani zaczarowała! Nasze czytelniczki na pewno też. Bardzo dziękuję za ciekawą rozmowę.
Jak zwykle świetna i inspirująca rozmowa. Dziękuję 🤗
Dzięki, Asiu! 🙂 Co my poradzimy, że wśród nas tyle fajnych babeczek. :))