Paweł Piliszko i jego pierwszy raz w sanatorium
Paweł Piliszko pojechał do sanatorium. I to przed pięćdziesiątką! To odważny krok, szczególnie gdy o sanatorium myśli się w kategoriach starszych pań i panów polujących na miłość. Jednak zaryzykował, a swoje przeżycia relacjonował, na początku tylko dla przyjaciół, w social mediach. Ludzie się w tym jego pisaniu zakochali. I chcieli więcej. I tak z gwiazdy Internetu stał się pisarzem.
Zapraszamy was na wywiad naszej przyjaciółki Marty Suty z Pawłem Piliszko, autorem książki „Przepraszam, bo ja pierwszy raz”.
Paweł w sanatorium – od relacji w social mediach do książki
Marta Suta: Pawle, niedawno wydałeś książkę – wspomnienia ze swojego pierwszego pobytu w sanatorium. Skąd się wziął pomysł i co Cię skłoniło do jej napisania?
Paweł Piliszko: Skłonił mnie do tego strach przed nieznanym. Gdy zacząłem się zastanawiać, jak tam dotrę i co mnie czeka na miejscu, pomyślałem, że jeśli to spiszę, może wyjść niezły koktajl emocji i doświadczeń. Bo to, co działo się w mojej głowie od samych myśli i spekulacji o przebiegu turnusu, było istnym szaleństwem. Już wtedy pojawiła się myśl, że spiszę swoje przeżycia. I będę to wysłał przyjaciołom, żeby wiedzieli, co się u mnie dzieje. Taka pisanioterapia. O książce wtedy jeszcze nie myślałem. To nastąpiło dopiero po powrocie. Właściwie to ludzie mnie do tego skłonili.
Właśnie, bo podczas turnusu zacząłeś regularnie relacjonować na swoim Facebooku sanatoryjne życie, co spotkało się z dużym odzewem.
Tworzyłem relacje w formie krótkich felietonów o tym, co właśnie przeżywam. Chciałem, żeby ludzie wczuli się w moje sanatoryjne życie i pobawili się tym. Gdy zamieściłem pierwszy odcinek, pojawiła się lawina komentarzy, lajków i serduszek. Pod kolejnymi częściami było tak samo, aż ludzie zaczęli domagać się kontynuacji. Sam też się wkręciłem. Zacząłem nawet chodzić z kajecikiem i zapisywać niektóre sytuacje, żeby nic mi nie umknęło.
Jak ja się bałem troglodytów!
Jadąc na turnus, miałeś jakieś wyobrażenia o tym, jak tam będzie? Wszyscy słyszymy o dancingach, podrywach i tego typu historiach rozgrywających się w sanatorium. Z jakim nastawieniem jechałeś?
Byłem autentycznie przerażony, bo wyobrażałem sobie, że jest to takie miejsce dla troglodytów, które nie ma zbyt wiele wspólnego z leczeniem, ale z imprezowaniem. Teraz już wiem, że jest to bardzo mocno krzywdzące dla kuracjuszy.
„Młodzi” ludzie chyba właśnie tak wyobrażają sobie turnusy. To nie jest nic nowego.
Co mnie zaskoczyło, to na turnusie wcale nie byłem najmłodszy. Wydawało mi się, że będę takim rodzynkiem i okręcę sobie wszystkie panie wokół palca. Trochę żartuję, bo mam partnerkę, którą kocham i nie jechałem z zamiarem uwodzenia. Wręcz się tego obawiałem.
Czego jeszcze się bałeś?
Wielu rzeczy, ale najbardziej chyba bałem się wspólnego mieszkania z kimś, kogo nie polubię. Sanatorium kojarzyło mi się z tym, że przyjeżdżają do niego ludzie, którzy je sobie jakoś załatwili, którzy chcą uciec od pracy czy codziennych obowiązków, odpocząć. Nawet nie wiedziałem, że na sanatorium trzeba wziąć urlop. Myślałem, że dostanę zwolnienie lekarskie. To był szok.
Naprawdę? Trzeba wziąć urlop?
Jeśli się jedzie ze skierowania z NFZ, to tak! I gdy się dowiedziałem, że roztrwonię prawie cały swój urlop, byłem wręcz obrażony na ten wyjazd.
Wracając jednak do wątku głównego – nie bałem się spania w pokoju z kimś obcym, lecz tego, że trafię na trudne osoby. Nie potrafię niektórych rzeczy tolerować. Chamstwa i góralskiej muzyki nie zniesę. Bałem się, że ktoś będzie palił papierochy albo pił wódkę. Sam nie piję alkoholu i nie sprawia mi przyjemności czyjś pijacki bełkot nad uchem. Wyobraziłam sobie męską ekipę z lataniem za babciami i bałem się, że będę wciągany w dyskusję na temat cudnej Zenobii czy świetnie całującej się Heleny. Na miejscu okazało się, że tego typu kuracjuszy rzeczywiście nie brakło, a moje obawy były uzasadnione. Można było naprawdę kiepsko trafić.
Pierwszy sukces: zdobyłem swoją wymarzoną jedynkę
Jak lew walczyłeś więc o wymarzoną jedynkę, co opisujesz już na początku książki. Faktycznie wyjechałeś z domu skoro świt, żeby być na miejscu o siódmej przed wszystkimi?
Oczywiście! To był misterny plan. Cały przedwyjazdowy weekend to był dla mnie taki stres, że moje otoczenie żyło jak z elektrycznym węgorzem. Oj, nie mieli ze mną lekko… Nawet moja Beata, która pomagała mi w pakowaniu, co rusz dostawała jakimiś iskrami. Wyobraź sobie, że musisz poświęcić swój urlop. Jedziesz i trafiasz na kogoś, kogo nie lubisz i czyj styl życia w ogóle ci nie pasuje.
I to aż trzy tygodnie, bo tyle trwa turnus.
Otóż to. A dodatkowo jechałem do sanatorium po trzech latach, kiedy tak naprawdę tego potrzebowałem. Miałem nacieki na płucach po Covidzie i działy się z moim zdrowiem różne dziwne rzeczy. Wybłagałem więc u lekarza sanatorium, bo naprawdę ledwo funkcjonowałem. Tylko że wyobrażałem sobie, że właśnie w tym swoim słabym stanie tam pojadę. I wtedy byłoby mi naprawdę wszystko jedno, czy wyląduję w pokoju ze Zdzichem, czy z Romanem. Chciałem ratować życie. Taki był zamiar. A gdy już doszedłem do siebie, nagle dostałem skierowanie na turnus i o, Matko Boska! Co teraz?
Byłeś już zdrowy, nie musiałeś jechać…
Generalnie tak, ale na pewno byłem zmęczony i przemęczony. Pracuję na wielu etatach. Zawsze mam więc poodpalane kilka projektów jednocześnie. Zatem odpocząć by się przydało, choć fizycznie nic mi nie dolegało. W pierwszym momencie chciałem zrezygnować, ale bałem się, że jak raz odmowie, więcej mi nie przyznają. Więc stwierdziłem: ryzyk-fizyk. Jadę!
Pierwsze rozczarowanie: wizyta lekarska
Kolejny bój musiałeś stoczyć z lekarzem, który kierował na zabiegi.
To nie był bój, tylko egzekucja! Byłem przygotowany na pojedynek, ale tak naprawdę ten pan po prostu ustawił mnie, rozstrzelał i wyszedłem. Przygotowywałem się długo na to spotkanie, bo moje kuzynki – bywalczynie sanatoriów – uprzedziły mnie, co trzeba mieć. Miałem więc wydrukowane wszystkie wyniki. Tematycznie posegregowane: kręgosłup, wyniki krwi, prześwietlenia kończyn. Miałem kilkanaście takich zakładek.
„Ręka, noga, cukier, płuca, nadgarstek, kolana, biodra, szyja…”
Tak, było tego naprawdę dużo i miałem nadzieję, że gdy lekarz sanatoryjny zobaczy tę teczkę, zlituje się, powie, że jestem biedny i mam zdrowieć.
Smutne jest jednak to, że gość po prostu gadał z ekranem komputera, nie zajrzał w żadne moje badania. Zapytał tylko, co bym chciał i co mi doskwiera najbardziej w tym momencie. Nawet nie spojrzał na tę tak pieczołowicie gromadzoną dokumentację medyczną.
Lekarz przepisał Ci różne zabiegi. Wychodząc z gabinetu miałeś wrażenie, że codziennie będzie ich minimum osiem. I tu spotkało Cię rozczarowanie.
Gdy lekarz je przepisywał, rzucał nazwami i cyframi. Tu wanna razy 10, tu prądy razy 17, tu inhalacje razy 20, a jeszcze kriokomora i coś kolejnego. Gdy to wszystko przedzieliłem wyszło mi po 8 zabiegów dziennie. Super, pomyślałem. High life. Okazało się jednak, że one były tak porozkładane, że miałem trzy czy cztery dziennie. W tym jeden bardzo sprytny, a było nim… picie wody. Czyli trzeba było iść do pijalni wód, odhaczyć się, że byłeś na zabiegu. On się nawet specjalnie nazywał – krenoterapia. I tak naprawdę tych zabiegów było mało, więc jak już oswoiłem się z tym miejscem, dokupiłem dodatkowe. Wtedy było mi już fajnie. Każdemu polecam.
Jakie zabiegi najmilej wspominasz? Które byś polecił komuś, kto się wybiera do sanatorium?
Moim ulubionym stał się masaż, zarówno całego ciała, jak i stóp. To było dla mnie mocne przeżycie, bo lubię bliskość, ale masaże już nie bardzo. Żeby tak się rozłożyć przed kimś prawie nago, żeby mnie dotykał, to nie. Pewnie wynika to z moich kompleksów, bo jestem otyły i nie jest to dla mnie komfortowe. Ale te masaże były cudowne po prostu, a masaż stóp – refleksologia – był wręcz wybitny. Mnie się w ogóle podobało wszystko, co mnie zatrzymywało na chwilę, gdzie musiałem się położyć i bez żadnych dodatkowych bodźców dać sobie robić dobrze. Czy to prądy, czy inhalacje, czy wanna z hydromasażem.
Kuracjusze z obcej planety
Skąd Ci przyszło to porównanie sanatorium do obcej planety?
Bo tak się czułem – jak jakiś ufok z innej planety. Trochę byłem wyalienowany. Zawsze z kimś się trzymałem, ale nie tak, że siedziałem z psiapsiółkami na kawie czy z ziomusiami przy piwie. A tam tak wyglądał ten czas. Dla mnie inna planeta, naprawdę. Jadę i patrzę, i oglądam, i jest to trochę tak jak eksploracja Kosmosu. Było to dla mnie kosmiczne wydarzenie i inna planeta. Mimo tego że jest to przecież część naszego społeczeństwa i rzeczywistości, to jednak jesteś tam wyłączona z codziennego rytmu i wrzucona w zupełnie inny proces. Trzeba od początku się aklimatyzować. Tak mi się skojarzyło, że jestem ufokiem. I chyba byłem największym. Może ci, co pierwszy raz przyjeżdżają, też tam się czują jak obcy. Choć poznałem takich ludzi, którzy bardzo walczyli o to, żeby nie być w jedynce.
Ile zajęło Ci to oswajanie się z tym miejscem? Wystarczył pierwszy tydzień?
Jakoś tak, ale to oswajanie się tak naprawdę trwało do końca turnusu.
Na niektóre rzeczy, jeżeli na przykład chodzi o pokój, o harmonogram dnia, o zabiegi, to tak, potrzebowałem tydzień czasu, żeby się oswoić. Potem pojawiły się kwestie społeczne, jak potańcówki i różnego rodzaju bandy, które się tworzyły. Tutaj pojawiały się zgrzyty. Stworzyłem sobie jednak spokojną przestrzeń. Dużo spacerowałem i nie bardzo się angażowałem w to, czego nie chciałem.
Czyli do żadnej z band nie przystępowałeś, byłeś outsiderem?
Do każdej przystępowałem po trochu, ale nie tak, żebym się z kimś jakoś bardzo zakolegował i biegał. Zresztą nie miałem na to czasu, bo pisałem.
Naprawdę?!
Bo oni chcieli interakcji – z kimś pogadać, z kimś pobyć.
Każdy ma swoje oczekiwania do turnusu, poza zdrowieniem oczywiście.
Tak, ale jak ktoś ma takie oczekiwania, że uwielbia porozmawiać z kimś, a ta druga osoba ma oczekiwania spokoju i się spotkają w jednym pokoju, to ja bym nie chciał, żeby ktoś chciał ze mną gadać cały czas. Były takie osoby, które uciekały przed swoimi współkabinowcami. Myślę, że to powinno ulegać pewnej weryfikacji. Jeżeli ktoś przez dwa dni nie potrafi się dotrzeć, to ja bym wprowadził chyba coś takiego, że to miksujemy.
Albo zrobić na początek jakąś ankietę: czy lubisz spokój czy szaleństwa?
Dobry pomysł. Są takie osoby, które z chęcią pobrykają sobie wspólnie.
Cała sala tańczy z nami, czyli tancerze w natarciu
Dużo jest tych brykaczy?
Dużo. Zawiodłem się jednak tym, że nie było tyle romansów, ile się spodziewałem. Myślałem, że będę co piętro widział połączone kule z wózkiem, dotykające się chodziki, a tutaj nie. Były szczęśliwe osoby. Wspominam ze wzruszeniem chwilę z sympatycznym kolegą, z którym kilka razy spotkałem się na parkiecie…
A więc jednak brałeś udział w potańcówkach!
Oczywiście, nie uniknąłem tego w ogóle, bo lubię tańczyć. Tylko nie chciałem, żeby ktoś ze mną chciał. Wolę tańczyć sam. Mnie w tańcu w parze przeszkadza, niestety, ta druga osoba.
Wracając do wzruszającej historii z kolegą, pod koniec turnusu powiedział mi, że bardzo fajne to sanatorium. Żona umarła mu rok temu i źle się czuł, a tutaj poznał świetną dziewczynę. Ta dziewczyna była oczywiście w jego wieku, czyli pod 70-tkę i mają do siebie daleko, ale już się umówili, że będą się spotykać w połowie drogi. A w ogóle to czuje, że dzięki temu sanatorium ma nowe rozdanie w życiu.
Oooooo, ale słodko…
Pomyślałem sobie wtedy, że dla niektórych to może być rzeczywiście bardzo fajna miejscówka, aby poznać przyjaciół czy drugą połówkę. Często widzę biednych samotnych staruszków albo czytam o samotności w starości, a tu można to zmienić. Jeździjcie więc, staruszkowie kochani, do sanatoriów i poznawajcie tam ludzi!!! Bo rozumiem, że samotność można sobie zastępować uniwersytetem trzeciego wieku czy kościołem, ale relacji się nie zastąpi niczym. A przeważnie ludzie byli zadowoleni z tej możliwości poznania innych osób. Byli też tacy bardzo agresywni, którzy próbowali wiesz… jak to ludzie… w niewyszukany sposób.
Na przykład jedna z bohaterek książki Polowaczka? To postać autentyczna czy wymyślona?
Autentyczna, oczywiście! Wiesz, niewiele ubarwiłem w tej książce, naprawdę. Polowaczka jest jak najbardziej prawdziwa.
Trudno było się oprzeć?
O nie! Dosyć łatwo! Gdzieś po drugim tygodniu pobytu miałem już studium socjologiczne Sanatorian. Nieraz siedziałem i obserwowałem, co tam się dzieje. Jak funkcjonują ci ludzie. Trochę o tych typach napisałem i to też nie jest przesadzone. A Polowaczka to była autochtonka. Tak stawiam. Ci miejscowi spędzają czas w różnych miejscach, gdzie ci wystraszeni albo żądni przygód Sanatorianie się zjawiają. Myślę, że to jest ich sposób na życie, bo obserwowałem tam liczne ekipy miejscowe. Pani Polowaczka mówiła barytonem. Wyglądała jak porcelanowa lalka. Miała bardzo mocną tapetę. Zwiodła mnie na początku, bo zanim zaczęła polować, widziałem ją wcześniej w miejscu, gdzie poszedłem na rekonesans i mi się wydawało, że jest to młoda kobieta. Ale nie, nie była młoda!
Ile mogła mieć lat? Siedemdziesiąt?
Grubo po siedemdziesiątce, bo już potem przyjrzałem się wszystkiemu z bliska. Poobciskana różnymi rajtami, wymalowana i wytapirowana na maksa. Nie zapomnę, jak mnie zagadnęła: „No i co, potańczyć to każdy lubi?”. O, rety! Ona z bliska wyglądała po prostu jak taki brzydki chłop, a z daleka… hmm… Petarda!
Rozmowy kuracjuszy i inne wariactwa
Masz w pamięci jakieś śmieszne albo absurdalne sytuacje z pobytu na Sanatorii, które utkwiły Ci najbardziej w pamięci?
Codziennie było wesoło. To co mnie jednak rozbawiło najbardziej, to były rozmowy oczekujących na zabieg pod różnymi gabinetami. Te tematy dryfowały od brzegu do brzegu. Nie do końca nadążałem, ale ci wszyscy ludzie się rozumieli. Może dlatego, że nie wszyscy się dosłyszeli. Każdy podchwytywał jakieś słowo i szedł do tego ze swoją historią. Jest to opisane w jednym z rozdziałów.
Ubawił mnie też jeden Sanatorianin – i ubawił, i wkurzał. Był chyba najmłodszy. Miał może ze 30 lat. Ciągle chodził w marynarce, w spodniach na kant, w jakichś golfikach. Ubierał się tak nieadekwatnie do sytuacji, że aż żal. Wszyscy raczej wrzucali na siebie luźne stroje, wręcz dresy, bo po śniadaniu zaraz biegli na swoje zabiegi. On też, ale z pięć razy dziennie zmieniał anturaż. Widać było, że jest mocno zakompleksiony – zawsze musiał jakoś podkreślić, że istnieje. Jak już nie wiedział, co wymyślić, kupował kwiaty na stół w jadalni i ustawiał je albo chodził z tabletem i puszczał głośną muzykę.
A kradzież wody? Nie była absurdalna? Jesteś tam, gdzie wodę możesz mieć za darmo, a jednak kuracjusze ją kradną!
Kradzież wody to był i absurd, i śmiech, i płacz. Wszystko na raz. Po pierwsze, zdziwiło mnie, że według regulaminu nie wolno nalewać wody do butelek, tylko do kubków. I na początku nie rozumiałem, o co chodzi, bo przecież jest za darmoszkę, nie? Więc można sobie nalać i wyjść. Tym bardziej że w pijalni sprzedawali butelki. Ale szybko zrozumiałem, o co chodzi. Te, które sprzedawali w pijalni były szeroko szyjkowe. I tutaj była tolerancja – jak kupisz u nas butelkę, to my się odwracamy, jak ty nalewasz.
Gdy jednak zobaczyłem taką panią, która najpierw całą swoją butelkę prawie po naklejkę włożyła do ust i potem taką uślinioną podetknęła pod kranik, dotykając go, to mi się odechciało tej wody. I zrozumiałem, skąd się bierze prikaz, żeby nie nalewać do butelek. Ci wszyscy kuracjusze albo nawet i przyjezdni, którzy przychodzili z takimi półlitrowymi, wielokrotnie wymiętolonymi butelkami – wszyscy robili tak samo, bo szkoda było im wydać 30 groszy na kubek. Lepiej kupić pseudolokalny miód albo magnes, niż wydać na kubeczek i się higienicznie napić. A wierz mi, te butelki napełniane piąty czy dziesiąty raz miały już naprawdę różne kolory… Raz widziałem, jak ktoś nalewał do słoika.
Jak oceniasz sanatoryjną dietę. Dostajesz tam menu jak w restauracji i możesz sobie wybrać lekkostrawną, wegetariańską, ketogeniczną albo jakąś inną? Jak to wygląda?
Z tym wybieraniem jest różnie. Najczęściej jest tak, że dostajesz podczas wizyty u lekarza informację i on ci coś zaleca. To jest trochę z dawnych lat, bo kiedyś, jak się jeździło do wód, to i zabiegi, i powietrze, i jedzenie miało być inne i w odpowiednich porach, co ma znaczenie dla zdrowienia. Więc nie można sobie wybrać diety. O wege nie pytałem. Na pewno nie było keto. Ja wybrałem dietę lekkostrawną. Była cukrzycowa, lekkostrawna, normalna. Jedzenie było OK. Wystarczająca ilość. Nawet szemrania chodziły po stolikach, że jest spoko, że wystarcza i nie trzeba będzie dokupować.
Mam wrażenie, że to jest główne kryterium dla kuracjuszy, że „nie trzeba będzie dokupować”. Choć dla mnie pachnie to hipokryzją, bo gdy patrzyłem na dietę cukrzycową, gdzie walili pełno białego chleba, mijało się to z prawdą. Osobiście cierpiałem, bo postanowiłem, że nie będę wymyślał i będę jadł jak wszyscy. Na co dzień jestem na diecie ketogenicznej, a nagle zacząłem jeść chleb, pszenicę. Nie było fajnie. Odchorowałem to mocno. Jedzenie jednak było dobre, wystarczające ilości, smaczne, super.
Strefa VIP w sanatorium tylko za opłatą
A było tak, że gdy Twoja Beata przyjechała w odwiedziny, a miała pobyt opłacony z własnej kieszeni, dostawała lepsze kąski?
Kiedy przyjechała, trafiliśmy do strefy VIP. Sala jadalna miała piękny anturaż, ale strefa VIP, jak ją nazwałem, było to miejsce przy oknach, wydzielone za przepierzeniem z szyb. Do niej trafiali ludzie, którzy mieli wykupiony pobyt. I faktycznie – w tej strefie dochodził deser i porcje były większe, czyli na przykład jak inni mieli dwie parówki, tam były trzy. Na zasadzie troszkę bardziej ekskluzywnie, czyli o parówkę więcej. Jeżeli chodzi o jakość, to nie zmieniała się, chociaż… Beatka dostała jakieś naleśniki, czego nie widziałem w strefie ogólnej. I dzieliła się ze mną jedzeniem.
Dzięki temu przeżyłeś?
Nie o to chodzi. Dla mnie było wystarczająco jedzenia. Najgorsze tylko było patrzenie na to, jak się ludzie opychają po korek tym białym chlebem. Widywałem ciemne pieczywo, lecz był to towar deficytowy i szybko znikał z koszyków. To dla mnie jednak niezrozumiałe, bo byliśmy w sanatorium, miało nas się uczyć zdrowego żywienia, a pakowali w nas multum białego chleba…
Zatem gdy w rozdziale „Paczka z Hameryki” wspominasz, że dostałeś od ukochanej paczkę wypełnioną orzeszkami i kabanosami, nie byłeś niedojedzony i głodny?
Tu raczej chodziło o frajdę dla mnie z otrzymania paczki, a dla Beatki z jej nadania. Jakaś odmiana w tej codzienności – trzeba pójść do paczkomatu, otworzyć przesyłkę, wyjąć orzeszki. Taki kontakt z Ziemią podczas pobytu na obcej Sanatorii.
Jeden temat mnie jeszcze nurtuje – winda. Faktycznie nie skorzystałeś z niej ani razu?
Ani razu!
Zuch-chłopak!
Patrzyłem na nią i cierpiałem. Może nie cierpiałem non stop, chociaż jak nosiłem te wszystkie walizki i siaty, to tak było. I sobie obiecałem, że skoro jestem tutaj po to, aby zdrowieć, to będę się ruszał. No to się ruszałem i miałem dwa czy trzy takie momenty słabości, że dobra, pojadę tą windą, ale się nie złamałem. Ani razu z niej nie skorzystałem! Schody były moje.
Paweł – pedagog, trener, manager, a od niedawna pisarz
Pawle, świetnie się słucha tych wszystkich sanatoryjnych opowieści, ale nie zdradzajmy naszym Czytelniczkom całej fabuły. Powiedz za to kim jesteś i czym się zajmujesz na co dzień?
Jestem ojcem, synem, partnerem. Ciekawy świata i ludzi. Mam kilka zawodów – jestem pedagogiem ze specjalnością resocjalizacja z prewencją, coachem, terapeutą, managerem kierującym zespołami sprzedażowymi i produkcyjnymi w dużej firmie.
A hobby? Już wspomniałeś, że żeglujesz, jesteś rekonstruktorem historycznym? Co jeszcze?
Przede wszystkim łucznictwo. Kiedyś aktywnie, teraz bardziej jako propagator tej rekreacji. Nie odbieram tego jako dyscyplinę sportu. Wolałbym, żeby ludzie traktowali łucznictwo jako właśnie rekreację, a nie spinkę na punkty. Chociaż na turniejach łuczniczych są punkty, więc tam istnieje rywalizacja. Aczkolwiek mnie bardziej cieszy to, że łucznicy całymi rodzinami wychodzą do lasu, zamiast siedzieć przed telewizorami. I robią zupełnie coś innego.
Sam kocham strzelać z łuku. Łucznictwo jest dla mnie zen. W tym moim codziennym rozbieganiu jak stanę przy tarczy, to muszę chociaż na kilka sekund się zatrzymać, żeby oddać strzał. Więc dla mnie jest to uspokajające. Bardzo dużo miałem takich zajawek życiowych. Od młodości walczyłem. Uczyłem się ju-jitsu. Potem zostałem instruktorem samoobrony, rekreacji ruchowej i rosyjskiej sztuki walki sistjema, więc przy mnie można się czuć bezpiecznie. Nurkuję. Jestem płetwonurkiem w organizacji CMAS – w takiej bardziej bezpiecznej formie. Robiłem różne specjalizacje. Nurkowanie podlodowe, nocne. Ostatnio pochłonęło mnie żeglarstwo i to nie jeziorkowe, tylko morskie. Ja po prostu zwariowałem. Jeździłem na Mazury i to było takie taplanie się. Czułem fajnie wiatr, ale mnie zawsze ciągnęło na morze. Wypływałem już na tyle dużo mil, że w lipcu będę robił licencję sternika morskiego.
Wow, dużo tego! Z jednej strony woda i morze, z drugiej ląd i las. Widać, że ciągnie Cię w stronę Natury. Aż się boję pytać, co jeszcze Cię pasjonuje?
Już wspominałem, że uwielbiam gotować i dobrze mi to wychodzi.
Jaką kuchnię preferujesz?
Azjatycką, hinduską. A najbardziej mi wychodzi kuchnia pod tytułem „zrobię coś superfajnego z tego, co mamy”. Bo my nie zaopatrujemy się w nie wiadomo jakie produkty, a ja potrafię wymyśleć coś z niczego. Zawsze staram się mieć w zapasie mleko kokosowe i imbir, bo one stanowią świetną bazę do różnych dań. No i kawa – o niej koniecznie jeszcze muszę powiedzieć. Ona jest moją wielką miłością. Felietony w sanatorium pisałem przy filiżance ulubionej kawy. I tak było. Zawsze na wyjazdy zabieram ze sobą młynek i kawiarkę. Nie lubię mieszanek kaw ze sklepu, poza jedną, na którą trafiłem przypadkiem. Mieszanki robię od zawsze sam. Nie przepadam za smakiem typowych arabic, które są bardzo kwasowe. Mieszam więc arabicę z robustą w ulubionych proporcjach.
Jedziesz do sanatorium? Przeczytaj „Przepraszam, bo ja pierwszy raz”
Kończąc już naszą rozmowę, powiedz jeszcze, kto powinien przeczytać Twoją książkę. Czy tylko osoby, które wybierają się do sanatorium i potrzebują swoistego poradnika przetrwania?
Nie pisałem jej dla ludzi, którzy mają jechać do sanatorium. Pisałem ją dla moich bliskich i znajomych po to, żeby dobrze się bawili. Jeżeli ktoś chce się uchichrać, to powinien przeczytać moją książkę. Wiem, że ludzie się dobrze bawią przy tej lekturze. I tak właśnie chciałem. Taka była moja intencja pisania tych felietonów, żeby ludzie mieli ubaw przy porannej kawce. Co mnie trochę zaskakuje, ale pozytywnie, to rozpiętość wiekowa czytelników – pomiędzy 20 a 80 lat!
Najbardziej mnie cieszy, gdy słyszę, że ludzie po prostu nie mogą się od niej oderwać. To jest dla mnie najpiękniejsze, co mogę usłyszeć, bo sam też uwielbiam tak czytać. Pochłaniam duże ilości stron. Teraz więcej słucham, niż czytam, ale nie ma opcji, żebym codziennie nie był z książką i tak jest od lat. A jak trafię na taką lekturę, że denerwuje mnie, gdy telefon zadzwoni, bo przecież czytam, albo kiedy chcę pochłaniać kolejny i kolejny rozdział – to jest dla mnie najprzyjemniejszy stan czytelniczy. I usłyszałem parę razy, że tak ludzie mają przy mojej książce i to jest miód na moje serce.
Jak ktoś się wybiera do sanatorium, może ją potraktować jako poradnik, aczkolwiek to jest raczej książka o tym, jak ktoś trafia w miejsce, które nie jest dla niego do końca przyjazne i znane. Jest ona dla każdego, kto chce się wyluzować, zrelaksować i pobawić.
A gdzie można kupić „Przepraszam, bo ja pierwszy raz”?
Książkę wydałem jako self publisher, czyli własnym sumptem. Można ją kupić w moim sklepie z akcesoriami łuczniczymi Arbow w zakładce „Książka”.
Bezpośredni link do książki – zarówno w wersji papierowej jak i do e-booka znajdziecie tutaj: arbow.pl/pl/c/Ksiazka/425